Niby wszystko jest na swoim miejscu. Są dwie ponętne dziewczyny, z kompletnie innej parafii (ambitna i w tym wypadku nawet trochę męska Denise Richards, oraz uwodzicielska i wyniosła Sophie Marceau), jest obrzydliwy zbir (świetnie ucharakteryzowany Robert Carlyle), no i jest nawet spora dawka humoru (John Cleese!).
A jednak wyszła z tego jedna z gorszych odsłon serii. Głównie dlatego że sceny akcji są tutaj już ekstremalnie przekombinowane (zwłaszcza ta w górach), a ładunek emocjonalny jakoś mnie nie przekonał. Dostajemy sporo absurdów, nawet jak na tą serię (terroryści na nieświadomce przewożą bonda do bomby atomowej). Przede wszystkim jednak brak tu klimatu. Bondy z Brosnanem zawsze były po prostu dobrze przekalkulowanymi i napisanymi filmami akcji, ale oglądało się je bez żadnych uczuć, nawet jeżeli te powinny się u nas pojawić (np. w końcówce). W ogóle nie podoba mi się że to jest zbyt familijny film. Tym razem cała drużyna Bonda naradza się w jednym pomieszczeniu, wspólnie z nim podróżuje... Trochę to obdziera ze skóry tradycje serii.
Mocne 4 jestem w stanie dać, ale w prywatnym rankingu 007 to jest na prawdę epizod z samego końca.